Dźwięk syreny rozbrzmiewa w Świnoujściu co roku od ponad 30 lat. To hołd, który mieszkańcy miasta składają ofiarom katastrofy promu „Jan Heweliusz”, który 13 stycznia 1993 roku właśnie stąd wypłynął w swój ostatni rejs do szwedzkiego Ystad.
– Wiele wskazywało na to, żeby „Heweliusz” w ogóle nie wypłynął. Po pierwsze – uszkodzona furta, nie powinien wypłynąć, po drugie – pogoda – powiedział kapitan żeglugi wielkiej Włodzimierz Grycner, przewodniczący Szczecińskiego Klubu Kapitanów Żeglugi Wielkiej.
Zawsze mówił, że Bałtyk jest tym takim nieprzewidywalnym, niebezpiecznym i niestety takim morzem, które czasami może zaskoczyć i czasami niestety może zabrać
Tym razem morze zabrało 56 osób: 20 członków załogi i 36 pasażerów.
„Heweliusz” od pierwszego rejsu w 1977 roku uznawany był za pechową jednostkę. Pożary, kolizje, niekontrolowane przechyły – łącznie aż 26 poważnych awarii w ciągu 15 lat.
– Ludzie mówią o pechowym statku. Od czego to zależy? To zależy chyba od ludzi, a przede wszystkim służb technicznych, armatora – jak dba o statek – powiedział kapitan żeglugi wielkiej Adam Dziurbacz, przyjaciel jednej z ofiar katastrofy.
Kiedy mamy do czynienia z jakąś tajemnicą, kiedy państwo coś skrywa – tu wyraźnie dla dobra bandery, dla interesu III RP – skrywano prawdę na temat przyczyn katastrofy. Tych teorii spiskowych powstało wiele
Nie zgadzała się nawet liczba ofiar tej tragedii. Dopiero w tym roku, po publikacji książki Adama Zadwornego, w nekrologach zamawianych w prasie przez armatora po raz pierwszy dopisano pięćdziesiątą szóstą osobę – Silvię Eichert, 17-letnią córkę jednego z austriackich kierowców. Potrzebowano na to ponad 30 lat.